-W porzadku, musi pan rzeczywiscie swiata za nia nie widziec. - Przygladal mi sie dluzsza chwile, po czym skinal glowa. - Mam ja tu przyprowadzic?
-Nie, nie! Nie chce, zeby mnie ogladala... nie z taka twarza! Nie, bardzo pana prosze!
-Jeszcze piec minut temu panska twarz wygladala znacznie gorzej. A mimo to serce jej pekalo, az huk szedl.
-Naprawde? - Sprobowal sie usmiechnac i wykrzywil tylko z bolu. - No to niech bedzie.
Zostawilem go i poszedlem do kabiny Strykera. Otworzyl mi drzwi z mina, ktora nie swiadczyla, by uwazal mnie za milego goscia. Spojrzalem na wciaz jeszcze krwawiace rozciecie.
-Chcialby pan, zebym to obejrzal?
Judith Haynes - w spodniach i futrzanej kurtce z kapturem wygladala jak rudy Eskimos - siedziala na jedynym krzesle w kajucie, trzymajac na kolanach oba spaniele. Jej olsniewajacy usmiech mial chyba wychodne.
-Nie.
-Moze zostac blizna. - Obchodzilo mnie to akurat tyle, co zeszloroczny snieg.
-Och! - Aparycja, jak nietrudno bylo odgadnac, miala dla Strykera pierwszorzedne znaczenie. Wszedlem do srodka, zamknalem za soba drzwi, zbadalem rozciecie, przemylem je, zatamowalem krew i przykleilem plaster.
-Prosze posluchac - powiedzialem. - Ja nie jestem kapitanem Imrie. Musial pan go tak zmasakrowac? Przeciez mogl go pan polozyc jednym prztyczkiem.
-Byl pan przy tym, kiedy powiedzialem kapitanowi Imrie, ze to sprawa czysto prywatna. - Nie pozostalo mi nic innego, jak zrewidowac opinie o swoich zdolnosciach psychologicznych. Ani dobrowolna oferta pomocy medycznej, ani lagodne podejscie, ani zawoalowany komplement w zaden widoczny sposob nie udobruchaly pana Strykera. - Dyplom lekarski na scianie w niczym nie upowaznia pana do zadawania wscibskich, impertynenckich pytan. Pamieta pan, co jeszcze powiedzialem Imriemu?
-Mam laskawie nie wtykac nosa w nie swoje sprawy?
-Wlasnie.
-Zaloze sie, ze Allen tez tak uwaza.
-Ten Allen dobrze sobie na to zasluzyl - odezwala sie Judith Haynes. Ton jej glosu nie byl wcale bardziej przyjazny, niz ton glosu Strykera. To, co powiedziala, zainteresowalo mnie z dwoch powodow. Po pierwsze, powszechnie sadzono, ze Judith Haynes nienawidzi swego meza, a tutaj niczego takiego nie stwierdzilem. I po drugie, skierowanie dochodzenia w jej strone moglo sie okazac bardziej owocne, gdyz najwyrazniej slabiej panowala nad emocjami i jezykiem niz jej maz.
-Skad pani wie, panno Haynes? Przeciez pani przy tym nie bylo.
-Wcale nie potrzebowalam tam byc. Dobrze...
-Kochanie! - przerwal jej Stryker, ostro, ostrzegawczo.
-Ach tak, nie mamy zaufania do wlasnej zony? - spytalem niewinnie. - Wolimy sami wyreczac ja w mowieniu? - Wielkie dlonie Strykera zacisnely sie w piesci, ale zignorowalem go i spojrzalem ponownie na Judith Haynes. - Czy pani wie, ze z powodu tego, co zrobil tam w jadalni ten twardziel, pani maz, pewna dziewczyna omal nie wyplacze sobie oczu? Czy to dla pani nie ma zadnego znaczenia?
-Jesli mowi pan o tej malej dziwce, sekretarce planu, to jej tez od dawna sie nalezalo!
-Kochanie! - Glos Strykera zabrzmial niezwykle natarczywie. Spojrzalem na Judith Haynes z oslupieniem, ale widac bylo, ze powiedziala tylko to, co mysli. Czerwona szrama jej ust zacisnela sie w kreske prosta i waska jak brzeg linijki, jeszcze niedawno piekne, zielone oczy tryskaly jadem, a twarz wykrzywila sie paskudnie w grymasie z trudem skrywanej zlosci, wscieklosci i nienawisci. Byla zapewne rzadka, niezwykle rzadka i niemal przerazajaca demonstracja prawdziwego oblicza kobiety, ktora plotka krazaca w swiatku glinowym - tak przeze mnie w myslach krytykowanym, za co teraz gotow mu bylem choc po czesci zwrocic honor - miala za krzyzowke wrzaskliwej bazarowej handlary i wiedzmy z bagiennego uroczyska.
-To... bezbronne... dziecko... - spytalem z niedowierzaniem, odmierzajac powoli slowa - ma... byc... dziwka?
-Zdzira, mala zdzira! Wywloka! Ladacznica...
Post został pochwalony 0 razy
-Nie, nie! Nie chce, zeby mnie ogladala... nie z taka twarza! Nie, bardzo pana prosze!
-Jeszcze piec minut temu panska twarz wygladala znacznie gorzej. A mimo to serce jej pekalo, az huk szedl.
-Naprawde? - Sprobowal sie usmiechnac i wykrzywil tylko z bolu. - No to niech bedzie.
Zostawilem go i poszedlem do kabiny Strykera. Otworzyl mi drzwi z mina, ktora nie swiadczyla, by uwazal mnie za milego goscia. Spojrzalem na wciaz jeszcze krwawiace rozciecie.
-Chcialby pan, zebym to obejrzal?
Judith Haynes - w spodniach i futrzanej kurtce z kapturem wygladala jak rudy Eskimos - siedziala na jedynym krzesle w kajucie, trzymajac na kolanach oba spaniele. Jej olsniewajacy usmiech mial chyba wychodne.
-Nie.
-Moze zostac blizna. - Obchodzilo mnie to akurat tyle, co zeszloroczny snieg.
-Och! - Aparycja, jak nietrudno bylo odgadnac, miala dla Strykera pierwszorzedne znaczenie. Wszedlem do srodka, zamknalem za soba drzwi, zbadalem rozciecie, przemylem je, zatamowalem krew i przykleilem plaster.
-Prosze posluchac - powiedzialem. - Ja nie jestem kapitanem Imrie. Musial pan go tak zmasakrowac? Przeciez mogl go pan polozyc jednym prztyczkiem.
-Byl pan przy tym, kiedy powiedzialem kapitanowi Imrie, ze to sprawa czysto prywatna. - Nie pozostalo mi nic innego, jak zrewidowac opinie o swoich zdolnosciach psychologicznych. Ani dobrowolna oferta pomocy medycznej, ani lagodne podejscie, ani zawoalowany komplement w zaden widoczny sposob nie udobruchaly pana Strykera. - Dyplom lekarski na scianie w niczym nie upowaznia pana do zadawania wscibskich, impertynenckich pytan. Pamieta pan, co jeszcze powiedzialem Imriemu?
-Mam laskawie nie wtykac nosa w nie swoje sprawy?
-Wlasnie.
-Zaloze sie, ze Allen tez tak uwaza.
-Ten Allen dobrze sobie na to zasluzyl - odezwala sie Judith Haynes. Ton jej glosu nie byl wcale bardziej przyjazny, niz ton glosu Strykera. To, co powiedziala, zainteresowalo mnie z dwoch powodow. Po pierwsze, powszechnie sadzono, ze Judith Haynes nienawidzi swego meza, a tutaj niczego takiego nie stwierdzilem. I po drugie, skierowanie dochodzenia w jej strone moglo sie okazac bardziej owocne, gdyz najwyrazniej slabiej panowala nad emocjami i jezykiem niz jej maz.
-Skad pani wie, panno Haynes? Przeciez pani przy tym nie bylo.
-Wcale nie potrzebowalam tam byc. Dobrze...
-Kochanie! - przerwal jej Stryker, ostro, ostrzegawczo.
-Ach tak, nie mamy zaufania do wlasnej zony? - spytalem niewinnie. - Wolimy sami wyreczac ja w mowieniu? - Wielkie dlonie Strykera zacisnely sie w piesci, ale zignorowalem go i spojrzalem ponownie na Judith Haynes. - Czy pani wie, ze z powodu tego, co zrobil tam w jadalni ten twardziel, pani maz, pewna dziewczyna omal nie wyplacze sobie oczu? Czy to dla pani nie ma zadnego znaczenia?
-Jesli mowi pan o tej malej dziwce, sekretarce planu, to jej tez od dawna sie nalezalo!
-Kochanie! - Glos Strykera zabrzmial niezwykle natarczywie. Spojrzalem na Judith Haynes z oslupieniem, ale widac bylo, ze powiedziala tylko to, co mysli. Czerwona szrama jej ust zacisnela sie w kreske prosta i waska jak brzeg linijki, jeszcze niedawno piekne, zielone oczy tryskaly jadem, a twarz wykrzywila sie paskudnie w grymasie z trudem skrywanej zlosci, wscieklosci i nienawisci. Byla zapewne rzadka, niezwykle rzadka i niemal przerazajaca demonstracja prawdziwego oblicza kobiety, ktora plotka krazaca w swiatku glinowym - tak przeze mnie w myslach krytykowanym, za co teraz gotow mu bylem choc po czesci zwrocic honor - miala za krzyzowke wrzaskliwej bazarowej handlary i wiedzmy z bagiennego uroczyska.
-To... bezbronne... dziecko... - spytalem z niedowierzaniem, odmierzajac powoli slowa - ma... byc... dziwka?
-Zdzira, mala zdzira! Wywloka! Ladacznica...
Post został pochwalony 0 razy